Praca za granicą, ale jaka?
Autorem artykułu jest Piotr Waydel
Bardzo wiele osób spośród moich znajomych wyjechało za granicę. Reprezentują różne zawody, grupy wiekowe i są w różnych krajach. Porównanie ich losów jest bardzo pouczające.
Prawie wszyscy wyjeżdżali na tak zwany żywioł. Na przykład, ktoś z ich znajomych przekazał informację, że znalazł pracę, il...
Bardzo wiele osób spośród moich znajomych wyjechało za granicę. Reprezentują różne zawody, grupy wiekowe i są w różnych krajach. Porównanie ich losów jest bardzo pouczające.
Prawie wszyscy wyjeżdżali na tak zwany żywioł. Na przykład, ktoś z ich znajomych przekazał informację, że znalazł pracę, ile może zarobić i żeby przyjeżdżać. To już wystarczało często do rzucenia wszystkiego, zebrania dostępnych pieniędzy lub pożyczenia i wyjazd. Bez znajomości języka, przepisów, realiów życia. Dobrze, jeśli znajomy podał prawdziwe informacje, jakaś praca rzeczywiście czekała i był dostępny kąt do spania.
Często było również tak, że skrzykiwało się kilka osób i wyjeżdżali na zasadzie, że jeśli innym się udało, to im też musi. Praktycznie bez znajomości warunków w kraju, do którego się przenosili i z kiepską lub prawie żadną znajomością języka.
Tym, którzy tak postąpili, różnie się ułożyło. Niewielka część musiała wrócić ze znikomym zarobkiem, a nawet w czterech przypadkach z długami. Najlepiej powodzi się tym, którzy choć trochę znali język i są dobrzy w tym, co robią. Ale poza jednym wyjątkiem, wszyscy wpadli w pułapkę sytuacji. Typowy wyścig szczurów. Mają najniższe lub prawie najniższe stawki, nie mają czasu na rozwój, naukę języka, poznawanie możliwości, jakie stoją przed nimi otworem. Mieszkają w fatalnych warunkach, ciułają grosz do grosza, a przebywając w zamkniętym polskojęzycznym otoczeniu, nie uczą się języka nawet biernie. Ale mają możliwość odłożenia pieniędzy i pewność pracy, co prawda kiepskiej, ale i tak kilka razy wyżej płatnej niż w Polsce. Trzymają się przez to kurczowo tego, co osiągnęli, nie próbując szukać nowych możliwości.
Przytoczę tu przykład pracowników budowlanych w Anglii. Nie mając karty CSCS i będąc zwykłymi pracownikami najemnymi, nieznającymi języka i przepisów, zarabiają minimalne stawki. Są wynagradzani tak jak praktykanci, niezależnie od ich kwalifikacji. A wystarczyłoby kilka dokumentów, znajomość języka i przepisów, aby to zmienić. W budownictwie nawet brak języka nie jest w tym przeszkodą. Wystarczy, że jeden z brygady potrafi się porozumieć i zna wymagania. A niektóre dokumenty od niedawna można wyrobić sobie już w Polsce.
Jeszcze więcej można zarobić jako firma, a nie jako pracownik najemny. Podam tu dwa bardzo pouczające przykłady.
Dwaj moi koledzy, niezależnie od siebie, wyjechali około roku temu do Holandii. Obaj w średnim wieku, ze średnim wykształceniem, bez znajomości holenderskiego i z bardzo słabym angielskim.
Holandia otworzyła możliwość pracy dla Polaków dopiero niedawno. Jeden z nich mając to na uwadze, zarejestrował w Polsce wszechstronną firmę usługową. Załatwił sobie NIP europejski. Przetłumaczył dokumenty na język angielski. Wielkim ułatwieniem w pierwszych dniach jego pobytu w Holandii, był znajomy ze sportu, którego gościł kiedyś w Polsce. Z tego powodu znajomy znał trochę język polski i chciał się dogadywać. Pomógł mu w rozmowach z dużymi firmami i gościł u siebie w początkowym okresie. Dzięki temu, kolega mógł już po tygodniu podpisać kontrakt z firmą remontującą fabryczne dachy, jako polski podwykonawca. W końcu był przecież firmą, z ważnym NIP UE. Jako firma dostał stawkę 32euro brutto za godzinę pracy pracownika, czyli jego. Właściciel firmy nie jest ograniczony czasem pracy i innymi przepisami, które dotyczą pracowników. Mógł, dzięki temu, pracować zawsze, kiedy chciał i pogoda na to pozwalała. A chciał dużo.
Przebywając w otoczeniu tylko Holendrów, nauczył się biernie języka, który szlifował jeszcze dodatkowo na kursach weekendowych. Ostatnio zarejestrował firmę w Holandii, zlikwidował polską i zmienił ordynację podatkową. Stać go na zatrudnienie biura do prowadzenia jego księgowości. Do tej pory jako firma polska, wykonująca usługę za granicą, rozliczał się w Polsce. Jest wiarygodnym partnerem dla firm holenderskich, dzięki świetnej opinii. Ale nadal współpracuje z pierwszą. Dużo zarabia i ma sporą zdolność kredytową. Kupił ostatnio duży dom do remontu, na kredyt oczywiście. Po wyremontowaniu, część zamierza sprzedać, co zwróci mu koszty. Resztę zostawia dla siebie i dla pracowników.
Myślicie, że to wszystko o nim? Aby zmniejszyć koszt remontu, a była to straszna ruina, dogadał się ze znanymi jeszcze z Polski Ukraińcami, założył dla nich firmę w Holandii i zapewnił mieszkanie, w zamian za pomoc przy remoncie. Ponieważ znał ich z pracy w Polsce, mógł spokojnie polecić ich usługi znajomym firmom, dzięki czemu dostali intratny kontrakt. Obie strony są bardzo zadowolone. Kolega nic nie zapłacił za robociznę przy remoncie, a Ukraińcy mają gdzie mieszkać, mają wsparcie językowe, są właścicielami holenderskiej firmy, zarabiają bardzo dobrze i cała Europa stoi przed nimi otworem. Polacy, których zna kolega, nie byli zainteresowani.
Drugi z kolegów wyjechał w tym samym czasie. Ponieważ zna kilku Polaków, którzy są tam od dawna, nie miał problemów z mieszkaniem. Zatrzymał się u nich. Znajomi skontaktowali go z firmą, która załatwiła mu zezwolenie, pracę i koszarowe mieszkanie z innymi Polakami. Kolega zarabia 7 euro na godzinę. Z tego musi zapłacić mieszkanie, dojazdy do pracy i utrzymać się, oraz zapłacić podatki, które przy tych zarobkach nie są duże. Możliwości pracy w nadgodzinach ma ograniczone. Odłożył niewiele. Przebywając i pracując z rodakami, praktycznie nie zna holenderskiego, ani żadnych przepisów. Z warunków umowy między Polską i Holandią, o unikaniu podwójnego opodatkowania wynika, że powinien dopłacić sporą kwotę fiskusowi w Polsce. Sporo wyższą, niż odłożył. Mimo, że sytuacja, w jakiej się znalazł nie podoba mu się, boi się wrócić do Polski, bo po prostu go na to nie stać. Zaklęty krąg.
Tak niewiele trzeba zrobić, aby poprawić swój los i wyrwać się z wyścigu szczurów. Ale najpierw trzeba pomyśleć, przygotować się, a potem to wykonać.
Zwykły pracownik, bez znajomości języka i przepisów, bez przygotowanej organizacji pobytu, zarabia minimalne stawki i jest wykorzystywany na wszelkie możliwe sposoby. Smutne jest to, że najczęściej Polacy, którym się powiodło i potrafią działać skutecznie w danym kraju, są tymi, którzy często najbardziej wykorzystują swoich rodaków. Jesteśmy chyba jedynym narodem, którego przedstawiciele nie wspierają się wzajemnie.
Przy znajomości języka, przepisów, możliwości i znajomościach jest już dużo lepiej. Można wtedy być samozatrudnionym.
Jeszcze lepiej założyć firmę usługową, ale do tego trzeba być dużo lepiej przygotowanym i mieć z góry zapewnioną pracę. W tym przypadku nadal jednak jesteśmy usługodawcami.
Wyższym stopniem jest bycie jednocześnie usługodawcą i usługobiorcą.
A jeszcze lepiej…
Ale o tym w innym artykule.
Przedstawiłem powyżej tylko drobną cząstkę informacji. Takie możliwości kryją się praktycznie wszędzie.
Artykuł ten ma za zadanie zmusić do zastanowienia się przed podjęciem decyzji, często rzutującej na całe życie. Skierowany jest przede wszystkim do ludzi przedsiębiorczych, wytrwałych i zdecydowanych. Jest to wstęp do próby stworzenia niesformalizowanej, zdecentralizowanej, otwartej struktury sieciowej, opartej na współpracy, zaangażowaniu i myśleniu.
W tym celu powstaje strona internetowa i następne artykuły czekają na publikację.
---
Piotr Waydel
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz